piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 253: Udany powrót grupy Lucie | 17.11.2018

Czeska supergrupa Lucie melduje się z nowym albumem studyjnym. Czy warto było czekać szesnaście lat? 

Ten tekst przeczytasz za 3 min. 60 s
Lucie w komplecie. Fot. ARC

RECENZJA

LUCIE – EvoLucie

Najpopularniejsza czeska formacja rockowa wraca po szesnastu latach artystycznego milczenia. Mowa tu o wspólnej płycie, bo w trakcie tych szesnastu lat wszyscy członkowie grupy Lucie uczestniczyli w swoich własnych projektach. David Koller ze swoim bandem i to pod różnymi postaciami, Robert Kodym i PBCH w projekcie Wanastowi Vjecy, a Michal Dvořák w Vivaldianno, kooperacji ze słynnym skrzypkiem klasycznym Jaroslavem Svěcenym. Właśnie spór na linii Koller-Dvořák był zalążkiem pożądanej, oczyszczającej przerwy, która – jak się później okazało – trwała szesnaście lat. W tym czasie można z pierwszoligowym klubem piłkarskim spaść do najniższej klasy rozgrywek i z powrotem wspiąć się aż na sam wierzchołek. Czy Lucie wróciła z nowym albumem do grona elity? Tej czeskiej na pewno.

Zaczęło się dwa lata temu od wspólnych koncertów. Ponowne zakochanie się w sobie ze wzajemnością przerosło w coś więcej, w pragnienie nagrania nowej płyty – następcy albumu „Dobrá koczka, která nemlsá” (2002). „Koczka” w nazwie przedostatniego albumu studyjnego to zresztą nie przypadek. Kodym i PBCH, a więc gitarowi wodzireje Lucie, od dzieciństwa są zakochani w polskim punk-rocku. Na swoich płytach sygnowanych Wanastowi Vjecy lubią przemycać coś nie coś z punku, niemniej z grupą Lucie trzymają się stricte poprockowych konwencji. Z korzyścią dla wszystkich albumów Lucie. W dyskografii tego zespołu próżno szukać gniotów. Są perełki i albumy przyzwoite. „Koczka” była przyzwoita, „Slunečnice” (2000) niezła, a „Větší než malé množství lásky” perłą w koronie czeskiego pop rocka. „EvoLucie” – ósmemu w karierze grupy albumowi wbrew nazwie daleko do ewolucji. Wokalista i perkusista David Koller w wywiadzie dla Czeskiej Telewizji wspominał o chęci utrzymania się w pierwszej lidze. – Nie chcemy być zespołem grającym retro rocka – przekonywał. Ten plan zdołano zrealizować. Kto liczył jednak na coś więcej, na swoistą „ewolucję" brzmienia, może się poczuć nieco zawiedziony.

Dla mnie „EvoLucie” jest albumem, którego po prostu fajnie się słucha. I jeśli już szukać na siłę „ewolucji”, to można ją znaleźć w wyrafinowanym układzie piosenek. Zaczyna się od koszmaru w postaci „Takhle tě mám rád”. Nie wiem, kto z wytwórni zasugerował muzykom właśnie tego singla na potrzeby radiowej promocji albumu, siłę przebicia w hierarchii korporacji musi mieć w każdym razie sporą. Trzy minuty popowej sieczki szybko jednak mijają, a z każdym następnym utworem robi się coraz lepiej. Ukryty pod numerem trzecim temat „Nejlepší kterou znám” powstał w latach 80. ubiegłego stulecia, w okresie wenny twórczej współpracującego z zespołem kompozytora Oskara Petra (tak, tego od „Chci zas v tobě spát”). To typowa miłosna przytulanka, idealne wsparcie terapeutyczne w małżeństwie. Czwarty na płycie temat „Burning Man” pokazuje rockowe, dynamiczne oblicze zespołu. Rockowych kopniaków jest na tej płycie bardzo dużo. Lucie nie trąci myszką, Koller z Kodymem trzymają poziom, a w kilku przypadkach wspinają się na prawdziwe wyżyny. „Já jsem pan Petr Monk”, kuriozalny tytuł ukrywa w sobie najpiękniejszy motyw muzyczny z całej płyty. Jestem po trzecim przesłuchaniu całego albumu, ale za każdym razem na bis wracam właśnie do tej piosenki. Teatralny refren, niepokojące gitary w tle, utwór utrzymany w stylistyce Velvet Underground. Przyznam się, że nie spodziewałem się aż tak mocnej kompozycji na tym albumie. „EvoLucie” jest powrotem w znajome miejsca, gdzie w zakamarkach kryją się różne niespodzianki. Cieszę się z tego powrotu.

Janusz Bittmar 

Cały najnowszy Pop Art w ostatnim, papierowym wydaniu gazety. 



Może Cię zainteresować.